szarpnięciem pociągnął mnie na swoje kolana. Samodzielnie obnażył moje pośladki, zdzierając majtki niemal do kolan.
Bruce bez wątpienia miał ciężką rękę, a być może tylko ja wtedy tak uważałam. W sumie nadal tak uważam. Nie mam za dużo porównania. W moim życiu nadal jest to jedyny mężczyzna, który wymierzył mi inny rodzaj uderzenia, niż spoliczkowanie. Prawdą jednak jest, że wtedy Bruce nieco mniej ważył, niż waży obecnie, ale i ja byłam drobniejsza. Był raczej dobrej kondycji. Regularnie trenował na siłowni. Trochę boksował.
Bił metodycznie. Uderzał naprzemiennie. Celował zawsze w te same miejsca i udawało mu się to tak długo, dopóki ja nie zaczęłam się wiercić i uciekać pośladkami. I nawet to, że mnie trzymał, nie dało rady zatrzymać mnie na miejscu. Wkrótce to lanie zamieniło się w drobną szarpaninę. Szybko zostałam spacyfikowana. Moje tułowie spoczęło na miękkiej kołdrze, a lewa dłoń Bruce'a dociskała moich pleców. Nogą, a konkretnie kolanem i łydką, powstrzymywał mnie przed wierzganiem. Moje kolana dotykały wtedy podłogi.
Huk był inny, a o czerwoną skórę moich pośladków odbiło się jakieś chłodne, płaskie, wydające się być ciężkim, narzędzie.
– Stawianie się mężowi nie popłaca, nigdy nie popłaci – poinformował i uderzył ponownie, tym razem w drugi pośladek.
Zerknęłam za siebie, by zobaczyć co trzyma w dłoni. Moim oczom mignęła się szczotka do czesania włosów, wykonana z dębowego drewna, lśniąca, ładnie polakierowana. Uderzył tym narzędziem czterokrotnie, a bolało bardziej niż wszystkie dotychczas wymierzone mi klapsy razem wzięte.
Odnosiłam wrażenie, jakby przed użyciem szczotki, oklepywał mnie z dobre pół godziny, ale stojący na komodzie zegar informował mnie, że od momentu mojego wejścia do sypialni, aż do zakończenia lania, nie minęło nawet dziesięć minut, a wcześniej przecież jeszcze z mężem rozmawiałam.